Dzień 8 marca jest świąteczny dla wszystkich kobietach. Ważne są ich osiągnięcia, doświadczenia, zalety i umiejętności. Ważne są ich historie. Niewątpliwie trzy z nich to silne kobiety, których losy miały wpływ na moje życie.
Najstarszą kobietą w mojej rodzinie jaką pamiętam, była prababcia Ludwika, z domu Umińska. Czytała polskie drukowane litery więc z książeczką do nabożeństwa nie rozstawała się. Oprawiona w skórę była obok jej poduszeczek i wielkiej ubraniowej skrzyni elementem posagu. Taki wniosła do związku z Konstantym Kulikowskim Szaciłło.
Mieszkali na obrzeżach Koszczy, w bliskiej odległości od drogi prowadzącej do Żytomierza. Ich dom był czteroizbowy z komórką, werandą i gankiem, kryty czerwoną blachą i drewnianą podłogą. To wyróżniało go w całej okolicy. W pamięci mojej babci Władzi dom pozostał jako piękny, duży i bardzo czysty. Rodziły się w nim po kolei dzieci – Wojciech, Faustyn, Mieczysław, Wacław, moja babcia Władysława i najmłodszy Jacek. Rodzice nadawali dzieciom imiona w taki sposób, aby nie można było ich przekształcić i zapisać w języku ukraińskim. Nie jest tajemnicą, że ciężki to był czas dla wszystkich – radziecka polityka, słaba gospodarka, inflacja, głód i chorujące dzieci. Takie problemy nie ominęły mojej prababci Ludwiki. Pochłonięta domową pracą była tak bardzo, że niewiele widziała poza nią. Tak było do czasu gdy wszystko co kochała, powoli traciła – synów, męża, dom, majątek, tożsamość. Pamiętam jej skurczone ciało, spracowane ręce i bardzo smutne oczy. Mimo to uważam, że była odważna i dzielna.
Jej najstarszy syn Wojciech w 1924 roku przeszedł granicę i przy wsparciu dobrych ludzi zdał do Krzemienieckiego Liceum Nauczycielskiego. Po ukończeniu szkoły pracował jako nauczyciel na Wołyniu. Tym Wołyniu… Ożenił się, miał trzech synów i na Wołyniu stracił żonę w okolicznościach, których nie trzeba tu opisywać. Trafił do wojska pozostawiając dzieci pod opieką dobrych ludzi. Po wojnie nie wrócił już do rodzinnych stron ale odnalazł rodzinę w nowym miejscu. Osiedlił się pod Ustką a z czasem przeprowadził do niej. Jego śmierć wywołała smutek i przygnębienie w rodzinie ale nie pamiętam łez Ludwiki. Mówiła, że nie potrafi płakać, że już wypłakała wszystko.
Kolejny syn Faustyn był uczniem Technikum Sadowniczo – Ogrodniczego w Żytomierzu. W czasie „wielkiego głodu” w 1934 roku mieszkał w internacie. Nie tylko on cierpiał z powodu braku pożywienia. Zmarł jak wielu jego kolegów i został pochowany w zbiorowej mogile. O tym fakcie powiadomiono rodziców. Ci próbując odszukać miejsce pochówku syna tylko utwierdzili się w tym jacy są bezsilni. Zrozpaczeni, zatracili się w smutku i łzach, i w pracy. Dzielnie znosili stratę. Jedyną fotografię Faustynka, która wisiała nad posagowym kufrem babcia Ludwiki codziennie zdejmowała, przytulała do piersi i całowała zalewając się łzami. Te łzy nie były ostatnimi. Wraz z mężem zadecydowali o powrocie ze szkoły do domu kolejnych dzieci – Mieczysława i Wacława aby uchronić ich przed głodem i śmiercią. Opiekowała się nimi najlepiej, jak potrafiła.
Czas Wielkiego Głodu zmienił Ludwikę i uodpornił na sprawy, które od niej nie zależały. Zaspokojenie podstawowych potrzeb było priorytetem i trzeba było wielkiej odwagi by temu sprostać. Nie wszystko dobre potrafiło cieszyć. Nawet fakt, że w 1936 roku syn Wacław dostał się na Uniwersytet w Kijowie i został studentem Wydziału Geologii.
Potem był rok 1937 i aresztowania tych wszystkich, którzy coś mieli – trochę ziemi, sad, spracowane ręce, a przede wszystkim nie pasowali do sowieckiej polityki kolektywizacji. Nie ominęło to również męża Ludwiki. To była tzw. „Operacja polska” przeprowadzona przez NKWD na terenie ZSRR. Dokumenty potwierdzają, że to jedna z największych zbrodni ludobójstwa wymierzonych w naród polski w XX wieku. W wyniku realizacji rozkazu wydanego przez ludowego komisarza spraw wewnętrznych ZSRS Nikołaja Jeżowa, pod fałszywymi zarzutami represjonowano przynajmniej 139 835 osób, z czego zamordowano nie mniej niż 111 091. Z opowiadań Jacka (brata mojej babci) wynika, że NKWD zajechało cichutko, nocą 19 października 1937 roku by o aresztowaniu nie wiedział nikt poza rodziną. W dzień był człowiek, nocą znikł a skoro został aresztowany, to w opinii osób sprzyjających władzy, z pewnością był „wrogiem ludu”. Konstanty próbował uciec ale został postrzelony i brutalnie pobity. Następnie został umieszczony w samochodzie i wywieziony. Nikt nie wie dokąd. Takiego Ludwika widziała ostatni raz pozostając z wielkim żalem, poczuciem niesprawiedliwości i krzywdy, łzami i czasem wypełnionym ciężką pracą. Na kolejną wizytę NKWD nie musiała zbyt długo czekać. Tydzień później sama została aresztowana pozostawiając córkę Władzię i syna Jacka. Dom i gospodarstwo zostały skonfiskowane.
Nie była świadkiem ukończenia szkoły przez Mieczysława i jego pracy na „zabitej dechami wsi”, gdzie w tamtejszej szkole uczył języka niemieckiego. Nie wiedziała, że dostał powołanie na front. Nie wiedziała gdzie i kiedy zginął. Nie była świadkiem, gdy jej jedyna córka Władysława wyszła za mąż za Stanisława Galickiego i urodziła syna Mirosława (mojego tatę).
Ludwika spędziła dzielnie kilka miesięcy w więzieniu. Oskarżono ja o antysowiecką propagandę i agitację, niezgłoszenie do NKWD działalności szpiegowskiej członka najbliższej rodziny, a także sabotaż. Karą była zsyłka do tzw. poprawczych obozów pracy na okres od 5 do 10 lat. W wieku 53. lat trafiła do Kazachstanu (stacja Ałga). Dwie prycze, piec opalany łajnem, srogie i śnieżne zimy, spiekota i letni żar, a przede wszystkim ciężka praca towarzyszyły jej przez blisko 10 lat. Wdowa z brakiem informacji o żyjących dzieciach odważnie i dzielnie to znosiła. Nie była skora do wspomnień. Po powrocie, najpierw do Krakowa a później Słupska, nie dzieliła się swoimi doświadczeniami więziennymi ani przeżyciami z Kazachstanu. Mieszkała z rodziną córki na ul. Gdańskiej, pracowała w gospodarstwie i ogrodzie, opiekowała się wnukami, rzadko coś mówiła. Sądzę, że była szczęśliwa, choć do końca długiego (96 lat) życia tego nie okazywała. W rodzinie mówiło się tylko o jedynym wydarzeniu, gdy długo, długo po wojnie z Kijowa do Słupska przyjechał jej syn Wacław. Widzieli się zaledwie kilka godzin a jednak dało to babci dużo radości. Choć nie był to 8 marca, to z pewnością dzień świąteczny.
Moja babcia Władysława (zwana Władzią), z domu Kulikowska była jedyną siostrą wśród braci. Nie miała łatwiejszego życia niż oni. Aresztowanie ojca, konfiskata majątku, przymusowa adopcja najmłodszego brata zmusiły ją do trudnych i odważnych wyborów. Trudnych decyzji. Po wyjeździe matki do Kazachstanu została z najmłodszym bratem bez środków do życia. Podejmowała się więc różnych prac. Szybko poznała Stanisława Galickiego i wyszła za niego za mąż. Zamieszkali w mieszkanku u rodziców Stanisława w Berdyczowie. Mąż był kierowcą. Wspólnie uczestniczyli w wypadku samochodowym, który najprawdopodobniej spowodowała Władzia. Bardzo chciała nauczyć się prowadzić i taką informację uzyskałam od sióstr dziadka Stanisława. Była w ciąży gdy jej mąż Stanisław z wyrokiem 6 lat trafił do łagru. Nigdy już się nie zobaczyli. Skrawki listów i kilka zdjęć, które przekazały mi ciotki potwierdzają, że tęsknił. Wierzył w to, że wróci do żony i syna. Tak się nie stało. Zginął pod Stalingradem w 1942 roku.
Notoryczny brak poczucia bezpieczeństwa, walka o przetrwanie były powodem kolejnych wyborów mojej babci Władzi, w tym próby wyjazdu do Polski. W Dubnie, wspólnie z opiekunką bratanków (synów Wojciecha), zajmowała się wypiekiem i sprzedażą bułek, jakimkolwiek handlem by choć w taki sposób zyskać środki do życia. I czas na zaplanowanie sobie dalszego życia.
Poznała Władysława Mozolewskiego – oficera Wojska Polskiego. Ten z kolei był żołnierzem kampanii wrześniowej 1939 roku, więźniem łagru na Nowej Ziemi, który przy pierwszej sposobności opuścił. Trafił do I. Armii Wojska Polskiego. Niestety w drodze do Teheranu tyfus zmienił kolejne etapy jego wojennej ścieżki. Wielkiego wyboru nie miał. Aby nie wrócić do obozu ukrywał się do czasu powstania II. Armii Wojska Polskiego. Z tą przeszedł od Lenino do Berlina. Oczywiście niewiele mówił o swoim przedwojennym życiu a może nie chcieliśmy nic wiedzieć o jego przeszłości…
Na swej drodze spotkał babcię. Szybko zostali małżeństwem. Co więcej, dla babci Władzi i jej 5 letniego syna ślub z oficerem Wojska Polskiego był jednoznaczny z biletem do Polski. Czasu na zastanawianie się specjalnie nie było. Władysława z synem Mirosławem, wspólnie z rodziną pani Korsakowej opiekującej się bratankami czyli synami Wojciecha oraz bratem Jackiem zostali wpisani do karty repatriacyjnej. Z Dubna ruszyli w nieznane znając jedynie cel podróży – wyjazd z ZSRR. Hrubieszów, Łuków, Siedlce, Działdowo i Nidzica były miejscami na trasie. Dalej już była droga na zachód z planem na odnalezienie nowo poślubionego męża i rozpoczęcie nowego życia. Przystankiem był Słupsk.
Władzia była odważna, dzielna i pracowita, gdy zajmowała się gospodarstwem, liczną gromadką dzieci i walką z brakiem pieniędzy na wszystko. Niestety mąż długo świętował zwycięstwo więc nie pomagał jej zbyt często. Pewnie miał jakieś tajemnice i sekrety oraz powody, które pozwalały to usprawiedliwić. Ona nie żaliła się głośno. Nie płakała i wiem, że z całych sił chciała zapomnieć o wielu rzeczach z przeszłości. Myślę, że niepotrzebnie pominęła kilka szczegółów ze swojego życia i życia mojego taty. Wiele spraw mogłoby mieć dziś inne znaczenie. Była odważna, bo mając tylko kanisterek wiadomo czego, dotarła do Krakowa i odnalazła w repatriacyjnym transporcie powracającą z Kazachstanu matkę. Zawsze była odważna.
Dbała o rytuały, wspólne niedzielne herbatki przy radiowym słuchowisku a później telewizyjnym teleturnieju. Pielęgnowała świąteczne obrzędy i wspólne wigilie. Zawsze z jakimś sekretem. Sprawiała wrażenie jakby życia przed 1945 rokiem nigdy nie było.
Tylko jeden raz cofnęła się do wspomnień, gdy w 1976 roku wspólnie z moimi rodzicami (tata Mirosław, mama Krystyna, babcia Władzia, moja siostra Agnieszka i ja w syrence) pojechaliśmy do Żytomierza i Berdyczowa. Jej wizyta w tych miejscach była bardzo krótka. Po kilkunastu godzinach przyjechał brat Wacław i zabrał nas obie do Kijowa. Odważnie chodziła po ulicach i miejscach, których nie potrafię nazwać. Mówiła po polsku mimo, że dla Wacława – dziekana Wydziału Geodezji Uniwersytetu Kijowskiego była to sytuacja bardzo kłopotliwa. Na pamiątkę tej wizyty kupiła korale z prawdziwego koralowca a jednym ze sznurów obdarowała mnie kilka lat później.
Gdy miałam 13 lat, poszłyśmy do kina. Wspólnie obejrzałyśmy film „Kochaj albo rzuć”. Nie wiem, czy to ja czy bardziej babcia chciała obejrzeć kinowy przebój. Było fajnie. Wspólnie też poleciałyśmy samolotem do Warszawy. To był lot Słupsk – Warszawa a celem była wizyta u jej brata Jacka. Rodzice kupili mi z tej okazji nowe spodnie i żółtą torebkę, abym w stolicy wyglądała lepiej. Wróciłyśmy „przy okazji” samochodem ciężarowym z moim tatą.
Pamiętam nasze wspólne rozmowy przy piątkowych herbatkach, które stały się rytuałem całej mojej średniej edukacji. Mogę mieć tylko żal, że nie powiedziała wszystkiego. Sporadycznie spotykałyśmy się w trakcie moich studiów w Olsztynie. Trochę ją „traciłam” za sprawą innych wnuków bo taką miłością nie potrafiła się dzielić. Byłam najstarszą wnuczką – imię dostałam dzięki wielkiej sympatii babci do Beaty Tyszkiewicz ale nie jedyną. Gdyby tak szybko nie odeszła, 8 marca świętowałybyśmy jeszcze nie jeden raz.
Moja mama Krystyna Mozolewska z domu Zalewska weszła do rodziny mając 18 lat. Tata służył wtedy w wojsku, w jednostce w Koszalinie. Jedną z przepustek spędził na wiejskiej zabawie w Białogórzynie gdzie poznał mamę. Jako osobisty kierowca generała okazji miał więcej więc i częściej bywał na wsi. Wzięli ślub 18 sierpnia 1962 roku i z czasem przeprowadzili się do Słupska. Lata 60. to czas wielu przemian i nowych doświadczeń młodych ludzi z wielkim zapałem i chęcią do życia. Nie da się ukryć, że to życie codzienne musiało mieć gdzieś miejsce. Problemem było mieszkanie a właściwie jego brak. Zamieszkali więc w tzw. Wozie Drzymały usytuowanym na terenie zakładu w jakim wtedy pracował mój tata. O mały włos nie urodziłam się w nim.
Życie mojej mamy to cykl polskich przemian gospodarczych w pigułce. Choć wiele z elementów możemy dziś obejrzeć w kultowych filmach tego czasu, to jednak zobaczyć i przeżyć na własne oczy i własne nogi, to już zupełnie coś innego. Długie kolejki po wszystko jest doświadczeniem, którego nie da się ocenić patrząc w ekran telewizora lub ilustracje z tamtych lat. Pamiętam więc mamy kolejki po mięso i wędliny, które rozpoczynały się późnym wieczorem i kończyły rankiem z różnym przecież skutkiem. Pamiętam kolejki po okartkowane buty czy niezbędny do codziennego życia papier toaletowy. Dzielnie więc przeżyła kolejkowe podchody i polowania, wymiany przydzielonych kartek czy zamianę towarów. Wyjście do miasta mogło zakończyć się zdobyciem atrakcyjnych rzeczy, które można było wymienić na bardziej potrzebne. Mieliśmy więc w domu dwa odkurzacze, zapasowe dywany, sporo kryształów, obrusów, włóczki i konserw czy kawy ale nie było pralki automatycznej. Tylko wspomnę, że to wszystko działo się w czasie, gdy mąż pracował poza domem i z zakupami nigdy nie miał nic wspólnego. Wyjeżdżając miał zrobione kanapki na drogę i przygotowane ubrania na zmianę a po powrocie obiad. Nawet jakiś zapas na „czarną godzinę” lub wakacyjny wyjazd. A jeszcze, w tak zwanym międzyczasie, pracowała chałupniczo – szyła ręcznie skórzane rękawiczki. Skórzane skrawki i odpadki skórzane oraz włóczka szybko stały się moimi sprzymierzeńcami w kreowaniu trendów modowych. Szyłam torby i robiłam swetry na drutach, których nie można było kupić w sklepie. Zresztą niewiele z tych sklepach było.
Mama była zawsze dobrym organizatorem uroczystości, wyjazdów i wakacyjnych wypraw gdy z kolei tata tylko wyznaczał trasę i dbał o transport. Tata rozbijał namiot a mama organizowała biesiadę przy nim. Dobrze gotowała.
Dzielnie też zniosła utratę pracy w czasie wielkiej transformacji. Tym bardziej, że oboje rodzice stracili pracę w jednym roku, w jednym miesiącu. Dla nich, czyli osób dla których praca jest bardzo, bardzo ważna, był to wielki problem. Musieli się z tym zmierzyć.
Odważnie próbowała swoich możliwości wyjeżdżając do Turcji, Węgier czy Niemiec. Wiadomo w jakim celu… W domu pojawiały się modne ubrania, nowe garnki i sztućce oraz produkty spożywcze. Jak pamiętam, nie były problemem długo dniowe wyjazdy, przesiadki i nawet loty. Był przecież dzielna mama i odważny cel. W domu przydało się wszystko – trzy córki trzeba było wyuczyć, ubrać i wyposażyć w to, co młodym pannom potrzebne. Nic samo do domu nie przyszło.
Tylko dodam, że dziadek Zalewski (ojciec mojej mamy) po przyjeździe na ziemie odzyskane do Białogórzyna, tylko dwa razy pojechał w swe rodzinne strony okolic Łosic. Były to podróże wielogodzinne z wieloma przesiadkami. Jego żona a moja babcia Helena nie była tam już nigdy, a moja mama regularnie latała samolotem do córki i wnuczki mieszkających we Frankfurcie.
To za sprawą takich dzielnych i odważnych kobiet jak prababcia Ludwika, babcia Władysława i mama Krystyna, życie w naszym kraju zmieniło swój kolor i smak. Okazało się, że możemy żyć w samym środku Europy. Możemy przekraczać granice państwa i zmieniać swoje życie, marzyć. Możemy odważniej patrzeć na świat i dzielniej znosić niedogodności.
8 marca jest więc świętem tych kobiet.